Mitologia artysty. Kilka uwag do „Powidoków” Andrzeja Wajdy

W ostatnim roku pojawiły się dwa filmy o podobnym poziomie artystycznym – to „Powidoki” i „Smoleńsk”. Oba podejmują niezwykle ważne tematy. Pierwszy spotkał się z falą mocnej krytyki, graniczącej z ostracyzmem w mediach. Drugiemu zostało to oszczędzone. Jeśli jednak któregoś z reżyserów miałbym „rozgrzeszać” za niski poziom artystyczny – będzie to raczej Krauze niż Wajda. Zmierzył się on z tematem bardzo aktualnym, gorącym, dlatego publicystyczne zabarwienie jego dzieła było nie do uniknięcia. Przy czym robił film dość skromnymi środkami przy niechęci środowiska.

Co innego Wajda. Nie dosyć, że sięgnął po temat z przeszłości, to jeszcze dotyczący par excellance sztuki, adresowany przede wszystkim do widza o wyższych wymaganiach artystycznych. Tutaj prosiło się o taki sposób myślenia obrazem, komponowania kadru, jak choćby znany z filmu „Popiół i diament”.

Kluczowy temat – artysta i totalitaryzm

Nie chcę jednak skupiać się na formie tego filmu – nie bardzo jest bowiem nad czym – ale właśnie nad kluczowym tematem dzieła, czyli związkiem sztuki i totalitarnej ideologii. Wajda koncentrując się na ostatnich kilku latach życia Władysława Strzemińskiego, pokazuje powolne niszczenie artysty przez tryby stalinowskiego państwa. Trzeba zaznaczyć, że wobec Strzemińskiego nikt nie stosuje terroru. Władza pozbawia go pracy i odbierając legitymację związku artystów, pozbawia prawa uprawiania zawodu. Stalinowski komunizm po prostu wrzuca artystę pod koła codziennego życia, jakim żyło miliony ludzi w tych czasach. To jest właśnie ten tramwaj, pod który – jak mówi w filmie ówczesny minister kultury, Włodzimierz Sokorski – należałoby wepchnąć Strzemińskiego. Oczywiście jest to podłość. Oczywiście jest to hańba wyrzucać takiego artystę z uczelni, którą tworzył. Oczywiście jest to hańba pozbawiać go możliwości zarobkowania i utrzymania.

Formacja ideologiczna i estetyczna

Robi to jednak formacja polityczna, której światopogląd zasadniczo nie jest obcy Strzemińskiemu. Oś sporu pomiędzy władzą komunistyczną a Strzemińskim nie jest natury ideowej, ale estetycznej.

Ówcześni żołnierze wyklęci i działacze mikołajczykowskiego PSL-u, dawni akowcy, gnili w więzieniu i ginęli dlatego, że nie zgadzali się kolonizację polski przez Armię Czerwoną i jej lokalnych współpracowników. Natomiast Strzemiński klepał biedę, chorował na gruźlicę i wylizywał talerz z resztek zupy, gdyż nie chciał się zgodzić malować obrazu w konwencji realistycznej. Nie chciał odejść od pokrywania płótna farbami na swój sposób. AK-owcom, żołnierzom niezłomnym, młodym harcerzom przeszkadzał Stalin, dlatego że podporządkował sobie Polskę. Strzemińskiemu Stalin przeszkadzał, bo jego gigantyczny portret zasłaniał mu okno i zabierał potrzebne do malowania światło.

Artyści nowocześni

Poglądy polityczne Strzemińskiego były bliskie trockizmu (który wpływał na wielu artystów i krytyków Zachodu), czyli polegały na połączeniu przekonania o potrzebie zmiany społeczeństwa w myśl ideologii komunistycznej z radykalizmem artystycznym, a więc zerwaniem z dawnymi środkami budowania formy. Wolność sztuk miała iść tu w parze z postępem społecznym. Staliniści uważali inaczej – w eksperymentującej formalnie sztuce widzieli przejaw burżuazyjnej dekadencji. Dlatego tępili jej przejawy. Najpierw u siebie, w ZSRS, a w miarę poszerzania swojego wpływu po II wojnie także i w państwach podległych. I tu drogi Strzemińskiego i partii rozchodziły się. Nie dotyczyło to tylko Strzemińskiego. Erna Rosenstein – malarka, komunistka, która przed wojną była zwolenniczką przyłączenia Polski jako kolejnej republiki do ZSRS – w kwestiach artystycznych była nieprzejednana. Nie malowała socrealistycznych obrazów. Podobnie komunista Jonasz Stern czy Maria Jarema.

Śmietnik historii

Strzemiński został wyrzucony na śmietnik przez komunistyczny system (warto zauważyć, że lądowało tam także wielu przedwojennych komunistów). Filmowym śmietnikiem historii jest witryna sklepowa, gdzie Strzemiński upada wśród zdekompletowanych manekinów, a za szybą przechodzą obojętni ludzie przygnębieni stalinowską codziennością. Gdyby takich scen w filmie był więcej! U Wajdy ten śmietnik historii pojawia się nie po raz pierwszy. Podobnie na śmietniku wylądował główny bohater filmu „Popiół i diament” – Maciek Chełmicki, który symbolizował całą grupę żołnierzy polskich armii podziemnej, niezgadzających się na dyktat komunistów. Ta grupa poddana represjom stalinowskim już się nie podniosła. Zeszła z publicznej sceny na margines. Środowisko artystów nowoczesnych symbolizowanych przez Strzemińskiego jednak wróciło – doskonale odnalazło się w rzeczywistości po „odwilży” w drugiej połowie lat 50. Zresztą wielu z nich (tak jak choćby Julian Przyboś, przyjaciel Strzemińskiego) także w czasach stalinowskich biedy nie klepało. Wiernie służyli komunistom, co nie przeszkadzało im w byciu orędownikami awangardy i nowoczesności po roku 1956.

Mitologia artysty

Czas odwilży to właśnie powrót tej formacji artystycznej do głównego nurtu sztuki polskiej, czyli formacji łączącej eksperymenty formalne z lewicową czy komunistyczną ideologią. Uproszczając, można powiedzieć, że taka sytuacja trwa do dziś. Dlaczego zatem Wajda sięgnął po historię Strzemińskiego? Wajda przecież zawsze doskonale wyczuwał bieżący klimat polityczny i społeczny, oprócz talentu artystycznego miał też ten niezwykły zmysł. Myślę, że chodzi o budowanie mitologii artystycznej właśnie dla tej formacji: artystów nowoczesnych o komunistycznych poglądach. Mitologii ofiary, którą złożył ze swego życia Strzemiński, a która rozgrzeszać ma wszystkich innych artystów, takich Przybosiów, którzy żadnej ofiary nie ponieśli. Dlatego bohaterowie kreśleni są tak topornie – cierpiący, niczym baranek prowadzony na rzeź, Strzemiński oraz brutalni komuniści z Sokorskim na czele. Co z tego, że ten sam Sokorski po roku 1956 zasiadł na fotelu prezesa radiokomitetu i świetnie się odnalazł w odwilżowej mutacji komunizmu.

Przy tym Wajda pokazuje za to grono wiernych uczniów gromadzących się wokół Strzemińskiego, niczym apostołowie wokół Chrystusa – jest i postać Judasza, któremu zresztą Strzemiński przebacza. Takich wątków chrystologicznych można odnaleźć więcej, np. pierwsza scena filmu ukazująca Strzemińskiego na wzgórzu w otoczeniu uczniów przywodzi na myśl ewangeliczne kazanie na górze. Jednak sposób filmowania kojarzy się z kiczowatymi włoskim produkcjami o tematyce biblijnej.

Wajda pominął za to wątki trudne, w tym – łagodnie mówiąc – niezbyt dobre relacje z żoną i artystką – Katarzyną Kobro, które mogłyby komplikować ten czarno-biały obraz. W filmie niewiele też jest o samej sztuce Strzemińskiego, poza kilkoma banałami trącymi szkolną pogadanką. Twórczość Strzemińskiego jest w gruncie rzeczy bardzo hermetyczna, ceniona – co jest paradoksem – przez elitarne grono znawców i koneserów, w odróżnieniu od sztuki filmowej, która ma o wiele szersze oddziaływanie społeczne.

Film „Powidoki” w gruncie rzeczy jest jednowymiarowy, plakatowy. Ale tak widocznie mistrz Wajda odczytał wymogi chwili – takiej męczeńskiej, uniwersalnej narracji (mitologizującej i łopatologicznej) potrzebuje obecnie formacja lewicowych artystów, których dominacja w czasach antyelitarnego i konserwatywnego buntu, zachodzącego w Polsce i na świecie, może zostać zachwiana.