„Trzeba przeczytać reportaż Claude’a Roya o teatrach nowojorskich, gdzie czołowi aktorzy występują nago. Godzi to we mnie nie tyle jako katolika, ile starego człowieka, poczuwającego się, dopóki będzie żył, do współodpowiedzialności za to pokolenie, które drwi sobie ze wszystkiego, co stanowiło o naszej godności. Tak, mam aż zgrozą przejmujące wrażenie, że wszędzie, na całym świecie równocześnie gwałcone jest jakieś podstawowe prawo” – pisze François Mauriac w swych „Bloc-Notes”. Lecz gdzie, gdzie przede wszystkim gwałcone jest to prawo, jakim jest wartość ludzkiego ciała i cała kultura cielesności, niegdyś tak skrzętnie strzeżona przez bogaty i kulturotwórczy arsenał obyczaju?
Oto, sądzę, już po pierwszych zdaniach daję się poznać nie tylko jako człowiek anachroniczny, ale taki, którego komunikacja ze światem jest już właściwie zerwana. Któż bowiem jeszcze dzisiaj traktuje ciało ludzkie jako miejsce ulokowania rozumnej duszy, z kolei zaś jako miejsce bardzo responsywne, drażliwe, delikatne… Takie, które chce odpowiadać na różne poruszenia pragnień i namiętności. Te z kolei stanowią wyzwanie dla ludzkiej wolnej woli. Lokuje się zatem w ciele całe to napięcie cechujące człowieka – i tylko jego – pomiędzy „chcę”, „mogę”, „nie mogę”, „powinienem”, „nie powinienem”. Powiedzieć „tak” swoim pragnieniom, popędom, instynktom potrafi każda istota żyjąca, każde zwierzę, ale powiedzieć im „nie” potrafi tylko człowiek. O tym, kiedy należy powiedzieć jedno, a kiedy drugie od wieków pouczał obyczaj.
Sprawa ta ma kolosalne znaczenie. Zgodnie bowiem z klasycznym rozumieniem tych kwestii, obyczaj to greckie ethos. Określa on i reguluje dziedzinę wspólną, wszystko, co wchodzi w „my” danej grupy. Jeśli jednak jestem jej częścią, znajduje się w tym „my” również moje „ja”. Obyczaj decyduje o sposobach zachowania się członków danej społeczności, a zatem jego manifestacje są zwykle behawioralne, dotyczą przyjętych form zachowania się. Obyczaj jest też formą prawa moralnego, stąd w większości cywilizacji strzegła go sankcja sakralna, a jego naruszenie uważano niejednokrotnie za poważniejsze, niż złamanie prawa stanowionego. Z tego konfliktu wyrosła między innymi „Antygona”.
Obyczaj wprowadza też ład i harmonię w codzienność małych gestów i słów. Z nie tak odległego jeszcze dzieciństwa pamiętam wyraźnie wszystkie pouczenia dotyczące tego, kto komu pierwszy podaje rękę; jak się należy zachować i co mówić – a czego nie mówić – przy stole; jak się ubrać stosownie do okoliczności; ale też jakimi słowami wyrazić komuś współczucie z powodu śmierci bliskiej osoby lub jak się z kimś cieszyć z powodu jego sukcesu (w tym również, jak maskować własny, gorzko odczuwany zawód). Obyczaj jest bowiem formacją, jest wychowaniem i jest wdrożeniem do życia po prostu godnego człowieka. Ten, kto go nie zna i nie przestrzega, popada nie tylko w zepsucie, ale po krótkim czasie również w warcholstwo.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że obyczaj ma charakter jedynie konwencjonalny, i że broni jakichś arbitralnych sposobów zachowania, a zatem porzucenie go i zaprzeczenie mu również jest obyczajem. W kwestii pierwszej odpowiedź brzmi: obyczaj – ethos – jest formą sumienia. Nie jest czymś wyuczonym i sztucznie odgrywanym, ale autentycznie przeżywanym. Sprawia, że człowiek tak myśli, jak się zachowuje, i tak się zachowuje, jak myśli. W drugiej kwestii zaś należy powiedzieć: nie, obyczaj nie jest całkowicie dowolny, ale wyraża pewne rozumienie natury ludzkiej. Ten zatem, kto przyjmuje, że człowiek jest istotą rozumną, wolną i zdolną do miłości, wielkoduszności, miłosierdzia – jak przez wieki przyjmowała cywilizacja zachodnia – będzie musiał uznać, że brak reguł odzwierciedlających i wyrażających tę naturę jest nie tylko jakimś neutralnym brakiem obyczaju, ale po prostu nieobyczajnością. To z kolei oznacza degrengoladę, osunięcie się, upadek ku niższym elementom ludzkiej natury. Głównie ku niekontrolowanym popędom i puszczonym luzem instynktom, a więc ku temu wszystkiemu, co przez wieki charakteryzowało człowieka niewdrożonego, niewychowanego, nieucywilizowanego, ale też co uzasadniało mówienie o człowieku zezwierzęconym.
Oczywiście istniały w przeszłości obyczaje niewłaściwie ukształtowane, czyli wadliwie rozumiejące naturę ludzką bądź źle ją wyrażające. Oczywiście istniały obyczaje poprawne i dobre, za którymi skrywały się jednak całe areały niespotykanego faryzeizmu. Jednak – istniały obyczaje. Z kolei – jak wiadomo – nadużycie nie jest argumentem przeciw użyciu. Innymi słowy: nie chodzi o to, by się z obyczaju całkowicie wyzwolić, do czego nakłania nas „kultura” współczesna, ale by stworzyć obyczaje możliwie doskonale oddające istotę człowieka.
Piszę w zdaniu powyższym „kultura” w cudzysłowie, jako że kultura oznacza tyle, co uprawa. Tam, gdzie brak tego wymiaru, nie ma też kultury. Jest ugór.
Rozumiały to społeczeństwa wszystkich czasów i rozumieli to twórcy. Stąd też ogromna część dorobku ludzkości (zaryzykowałabym wręcz twierdzenie, że niemal cały) wyraża napięcie pomiędzy jednostką a obyczajem i zrodzone stąd wewnętrzne konflikty, w tym przede wszystkim konflikty sumienia. Wyraża też grę, jaką człowiek podejmuje właśnie z ethosem. Raz będzie to piękna wdowa rwąca się do tańca i podskakująca za stolikiem na kiermaszu dobroczynnym, poproszona następnie – wbrew obyczajowi – do tańca przez zachwycająco cynicznego dżentelmena i – wbrew obyczajowi – przyjmująca zaproszenie. Kiedy indziej będzie to niekończąca się i zawsze nawracająca do tego samego obyczajna pogawędka zubożałych, rosyjskich właścicieli ziemskich. Z kolei rozpacz ojca, który oglądał ciągnione po ziemi – wbrew obyczajowi – zwłoki swego syna.
Zawsze i wszędzie sztuka rodziła się z napierania na granice ustanowione przez obyczaj. Granica była racją jej istnienia, źródłem żywotności i niewyczerpanym rezerwuarem tematów. Jeśli nawet sztuka je przekraczała, to z pełną świadomością, że przekracza granice. Granice istniejące, rzeczywiste, konieczne. Tym samym sztuka, która neguje i likwiduje obyczaj, niszczy jedyną siłę zdolną ją wykarmić i odtworzyć. Dziwi, że tak niewielu twórców dziś to rozumie. Jest to jakiś swoisty brak inteligencji i, z pewnością, dojrzałości płynącej z bycia wychowanym i cywilizowanym. Radość człowieka podcinającego tę właśnie gałąź, na której siedzi. Jako odbiorczyni wielu współczesnych dzieł w każdej chwili narażona na kontakt z wulgarnością, obscenicznością i nieobyczajnością mówię: im szybciej ta gałąź runie, tym lepiej.
Jednak, jako że potrzeba wytwarzania i symbolizacji jest cechą ludzkiej natury i jako taka nie może być unicestwiona, następcom twórców o zdruzgotanych kręgosłupach daję tę oto radę. Waszym zadaniem – to prawda – jest odsłaniać. Jednak tam, gdzie nie ma nic ukrytego i do ukrycia, nic też nie może być odsłonięte. Zapominając o tym, staniecie się dla siebie – i dla innych – tylko ziemią jałową.